środa, 26 września 2012

Ekonomiczne ofensywy.

Twierdzę od zawsze, że coś takiego jak ekonomia (jako nauka) nie istnieje.
Nazywanie nauką czegoś, co sprowadza się do "Kupić taniej, sprzedać drożej" jest grubym nadużyciem.
Pośrednio zresztą dowodu na potwierdzenie mojego twierdzenia jest to, że panowie (i panie) politycy, dziennikarze, i sami rzecz jasna ekonomiści twierdzenie o naukowości ekonomii traktują jak aksjomat i poświęcają "ekonomii" mnóstwo czasu i wysiłku.
Ostatnio sporo przedstawiają nam "programów ekonomicznych" mających nam zapewnić obiad i flaszkę do niego - wszystko oczywiście w towarzystwie światowej klasy ekonomistów.
Skreślę więc na ten temat parę słów.

Sięgnę na początek po definicję do krynicy wiedzy dla nieuków - Wikipedii:
Ekonomianauka społeczna analizująca oraz opisująca produkcję, dystrybucję oraz konsumpcję dóbr.
Hm.. Wczytajcie się w tę definicję i przepastnymi swoimi umysłami przeanalizujcie jej sens a raczej brak sensu.

Żeby być precyzyjnym - definicja byłaby może i sensowna, gdyby zgodnie z nią ekonomię tratowano i gdyby sami ekonomiści traktowali tę definicję poważnie - tak jednak nie jest.
Nie jest, bo lud w Polsce... co ja piszę - lud na całym już niemal świecie uwierzył w to, że cokolwiek w gospodarce od ekonomistów zależy. Oczywiście zależy - ale tylko w takim sensie, że opinie panów ekonomistów są brane pod uwagę i - ZAWSZE - skutkiem jest wywołanie albo pogłębienie kryzysu.
Pisząc o braku zależności między stanem gospodarki a opiniami "ekspertów" mam na myśli to, że ekonomia jest dziedziną życia którą co najwyżej "nauka" może próbować z większym lub większym powodzeniem opisać (zwykle z mniejszym, nie jest bowiem możliwe wzięcie pod uwagę milionów zmiennych). Nie może jej kreować ani nie jest nawet w stanie określać "trendów" co jest jej ulubionym zajęciem.
Tymczasem rzeczywistość jest inna.
To, że ekonomiści wszelkimi sposobami próbują nadać sobie i swojej "pracy" znaczenie których nie mają i nigdy mieć nie będą jest rzeczą naturalną. Trudno się im dziwić i nie można chyba spodziewać się, że siądzie taki w telewizyjnym studio i powie:
 - Co prawda zajmuję się ekonomią od dziesięcioleci i mam tytuł aż profesora ale cała moja wiedza i doświadczenie nikomu do niczego w gospodarce nie jest przydatna a branie moich ewentualnych opinii przynosi wyłącznie szkody.
Nie po to się chłopina przez lata faszerował nikomu nieprzydatną wiedzą żeby teraz iść pracować do tartaku.
I Bóg z nim albo - pies mu mordę lizał.
Gorzej, że szubrawcy decydujący o życiu i jego poziomie milionów ludzi traktują ekonomię i ekonomistów poważnie, najmimordy w mediach ekonomię traktują jako zbiór prawd objawionych a lud przygląda się temu z rozdziawionymi buziami.
Kreowana jest w ten sposób jakaś z dupy wzięta rzeczywistość którą obwarowywuje się prawem przez co staje się obowiązująca.

Posłużę się przykładem, ponoć zresztą jak najbardziej prawdziwym.
Otóż za poprzedniej komuny (kiedy to wszystko podporządkowane było "naukowemu" podejściu do rzeczywistości w dokładnie takim stopniu jak teraz) krążyła następująca opowieść:
Słoik zawierający bodaj kiszony szpinak kosztował w sklepie dwa złote. Po nabyciu takiego słoika, opróżnieniu go i umyciu można było ów słoik sprzedać za pięć złotych co po odliczeniu kosztów dawało 100% przebitkę.
Rzecz jasna ktoś trudniący się takim procederem całkiem słusznie traktowany był jako człowiek zaradny (w nowomowie - "przedsiębiorczy"), ekonomiści zaś opisujący ten proceder wskazywali a to na wskaźniki - rosnące czy malejące - uprawy szpinaku, a to na stopień mechanizowania jego przetwórstwa, wliczano ten szpinak do "bilansu energetycznego" w wyżywieniu społeczeństwa.
Nie zapominano rzecz jasna o bardzo ważnym aspekcie jakim było zapotrzebowanie ludzkiego organizmu na żelazo, obliczano stopień w jakim ten szpinak go "zabezpieczał", porównywano koszt zamienników bogatych w żelazo a także obliczano ile trzeba wydać na leczenie anemików a także określano wysokość strat (a raczej - jaka ilość dóbr nie zostałoby wyprodukowanych) jakie gospodarce przyniosłaby chorobowa absencja anemików.
Badano stopień zaspokojenia rynku w słoiki, wpływ tego wszystkiego na zatrudnienie no i rzecz jasna pracowicie obliczano jaki też szpinakowy biznes ma udział w PKB.
Ekonomiści pozatrudniani tabunami w rozmaitych ministerstwach, instytutach i biurach statystycznych po pracowitym przeliczeniu danych ujętych w tabele i wykresy wydawali nieodmiennie opinię, że uszpinakowienie  społeczeństwa per saldo opłaca się wszystkim wkoło.
Wszyscy szczęśliwi - rządzący mają dobre samopoczucie bo oto stymulując szpinakowość robią coś w ich mniemaniu pożytecznego, ekonomiści wykazują swoją przydatność i kasują grube premie, lud który co prawda "jest przeciw" ale nabiera szacunku dla ogromu pracy jaką się dla jego dobra robi, parę osób się przy okazji dorobiło przy uprawie tego zielska i myciu słoików.
W nawale "pracy" zapomniano o jednym drobiazgu - o tym, że NIKT tego szpinaku nie jadł (z wyjątkiem może paru kulinarnych dziwaków), a jego zbyt warunkowany był nieudolnością rządzących przejawiającą się w niemożności dostarczenia ludowi wystarczającej ilości słoików.
Potem, kiedy połapano się, że z tym szpinakiem to jedna wielka ściema generująca wyłącznie straty szpinak kisić przestano ale ekonomistów pracowicie wykazujących opłacalność tego cyrku nie tylko pozostawiono przy życiu ale zlecono im kolejne, równie ważne badania, analizy i prognozy obficie ich futrując jeśli tylko wyniki są "właściwe"

No więc ekonomiści - zamiast otwarcie stwierdzić, że najlepszą metodą wspierania gospodarki jest odpierdolenie się od ludzi i ich aktywności - przedstawiają coraz to nowe a równie gówniane teorie i manipulując danymi statystycznymi "udowadniają" co tam im do udowodnienia się zleci.
Na podstawie wyników "pracy" ekonomistów panowie politycy budują byt całych społeczeństw nie zapominając rzecz jasna o własnych interesach w których - co dziwne - nijak opinii ekonomistów pod uwagę nie biorą.
A ekonomiści w najlepsze stręczą ludziom a to nabycie akcji Facebooka (czy innego notowanego na giełdach przedsiębiorstwa) a to podpierają "opiniami" ZUSy, banki i Amber Goldy.
I NIKT im z jakiegoś powodu nie każe wypierdalać - mimo, że wszyscy doskonale (niechby nawet i podświadomie) wiedzą, że z pustego to i Salomon...

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

gdyby za ekonomię uznać to co piszą np. dogmatycy szkoły austriackiej, to wówczas warto by uznać ekonomię za naukę - byłby to środek do ucinania mędrkowań poprzez odwołanie się do prawd nauki.
Ale że na uczelniach ekonomicznych wykłada się marksizm-leninizm (oczywiście ma on różne inne modne określenia), wówczas lepiej twierdzić, że ekonomia nauką nie jest - już lepiej mieć nadzieję na zdrowy rozum, który nic głupszego od tych "nauk" wymyślić nie może, a czasem może nawet coś z sensem.

Leszek. pisze...

Czy ja wiem...
Nauka to matematyka, filozofia czy fizyka.
Ekonomia zaś to co najwyżej rozwinięcie kilku zdań na dwa tematy "Jak gospodarować dostępnymi zasobami" i "Dlaczego trzeba produkować dobrze i tanio"
Bo tylko tego dotyczyć może ekonomia - cała reszta to opisy pragnień twórców ekonomicznych teorii.
Dwie rozprawki, niechby nawet i obszerne nazywać nauką?
Przesada.